Przejdź do treści

śp. Teresa Bracik (1933-1966)

Teresa Bracik urodziła się w 1933 roku w Wesołej koło Mysłowic na Śląsku. Kontaktowała się z nami od 1957 roku, kiedy powstała Krucjata Wstrzemięźliwości. Należała ona do niej. Przyjeżdżała do Katowic do Centrum Krucjaty Wstrzemięźliwości, które mieściło się w baraku przy ul. Jordana 18, na dni skupienia. Brała udział w pierwszym Kursie Trzeźwości, który Ojciec zorganizował w baraku. Uczestniczyła też w rekolekcjach w 1958 roku, które Ojciec prowadził w Koniakowie dla „Panien pragnących służyć Panu Bogu w świecie” – były to tzw. Wczasy maryjne.
Teresa pracowała w jakiejś restauracji jako kelnerka. Była osobą, która bardzo zaangażowała się w pracę Krucjaty i przyjęła na poważnie wszystkie jej założenia. Nie dawało jej to spokoju, że podpisała deklarację, w której zobowiązała się, że nie tylko sama nie będzie piła alkoholu, ale też nie będzie go kupowała i nim częstowała, a tu na co dzień go podaje i nim częstuje. Dlatego zwolniła się z pracy, zrobiła kurs katechetyczny i pracowała w swojej parafii jako katechetka. Krucjata Wstrzemięźliwości miała również za zadanie walczyć o życie dzieci nienarodzonych, więc i tą sprawą Teresa bardzo się przejęła. Postanowiła oddać Panu Bogu swoje własne życie za te dzieci; była to jej osobista ofiara i tajemnica.
Teresa nie zerwała z nami kontaktu nawet po likwidacji Centrali Krucjaty Wstrzemięźliwości. Wiedziała o nas, że stanowimy jakąś wspólnotę, która szczególnie jest zaangażowana dla Kościoła w dziele Krucjaty i chciała przyłączyć się do nas. Kiedy zgłosiła się w 1963 roku, dowiedziała się, że jeżeli chce się włączyć, to musi najpierw dwa lata odbyć zamkniętą formację, nie wyjeżdżając do domu. Ale miała ona jakąś rodzinną przeszkodę, żeby tę zamkniętą formację odbyć. Postanowiliśmy więc przedłużyć jej formację na trzy lata. Dopiero w 1964 roku mogła rozpocząć formację zamkniętą i wtedy przyjechała do Krościenka. W 1963 roku wzięła też udział w pierwszej oazie młodzieżowej – oazie Niepokalanej, która odbyła się w Szlachtowej, i tam już była animatorką grupy.
Kiedy nabyliśmy dom na Jagiellońskiej, zamieszkała tam ze mną od 1965 roku.
Przez pierwsze lata naszego mieszkania w Krościenku, te które mogły, posługiwały na różny sposób w parafii, np. ja prowadziłam kółko dziewczynek ze Szkoły Podstawowej, Zenia prowadziła spotkania dla dziewcząt z Liceum, a Teresa – bibliotekę parafialną. Teresa była dziewczyną bardzo pogodną i radosną. Marek Marczewski (Mareczek), który był w tym czasie u nas, bo Ojciec zgodził się nim opiekować, uczęszczał do Gimnazjum w Krościenku, a przyjechał do nas z Lublina. On nazywał Teresę „Ciocią” (dlatego w niektórych wspomnieniach można czasem spotkać określenie Ciocia zamiast Teresa; warto wiedzieć, że chodzi o Teresę Bracik).
Teresa lubiła się dużo śmiać i żartować, ale ja zauważyłam, że od pewnego czasu jest tak, że kiedy się śmieje, to śmieją się tylko jej usta, a oczy ma poważne. Zaniepokoiło mnie to, bo myślałam, że może ją czymś uraziłam, coś jej powiedziałam. Postanowiłam więc, że muszę się dowiedzieć, co się dzieje. Kiedy ją o to zapytałam, ona się rozpłakała i wtedy pokazała mi guza na piersi, który był czarny i duży jak śliwka. Przeraziłam się i zaraz powiedziałam o tym naszemu Ojcu. Ojciec natychmiast kazał mi z nią pojechać do lekarza. Pojechałam najpierw do lekarza do Szczawnicy. Lekarz, który to zobaczył, sam się przeraził i kiedy po wyjściu Teresy od niego weszłam do gabinetu, żeby się dowiedzieć, co można zrobić, on chodził cały roztrzęsiony po gabinecie, paląc papierosy, i mówił „Jak tak inteligentna osoba mogła do tego dopuścić. Tu już nie ma ratunku. Jedźcie do Gliwic, na onkologię, ale to już za późno”. Pojechałam więc z Teresą do Gliwic. Tam była taka sama reakcja i powiedzieli, że nawet w szpitalu jej nie zostawią, bo tu już nie można nic zrobić. Możemy jeszcze pojechać na onkologię do Krakowa, bo ona do tego rejonu należy. Skontaktowałam się z lekarką z tego rejonu z Krakowa i ona powiedziała to samo: „Wszystko za późno!”. Ojciec nie dał za wygraną i powiedział mi: „Jedź z nią do Warszawy, do księdza, który leczy ziołami”. Pojechałyśmy, ale ten ksiądz tylko na nią spojrzał i powiedział: „Tu już nic nie pomoże”. I tak Teresa przez prawie rok bardzo cierpiała, zanim umarła.
Teresa mieszkała z nami w Krościenku do 11 grudnia 1965 roku. 9 sierpnia Ojciec postanowił, że przyspieszymy Teresie śluby, żeby umarła już jako Oblubienica Chrystusa. Składała więc śluby na łożu śmierci.
Choć Tereska chorowała, jeszcze trzymały się jej żarty. Ponieważ wiedziała, że ja jestem bojaźliwa, pewnego dnia powiedziała do mnie: „Wiesz, jak umrę, to przyjdę pociągnąć cię za nogi”. Gdy było już po jej śmierci, po pogrzebie, często nocowałam na Jagiellońskiej sama. Zdjęcie Tereski miałam powieszone przy łóżku. Kiedy szłam spać, to patrzyłam na jej uśmiechnięte zdjęcie, groziłam jej palcem i mówiłam: „Tereska, tylko się odważ!”. No i nie odważyła się. Nigdy mnie nie pociągnęła.
Kiedy mama Teresy dowiedziała się o jej chorobie, przyjechała do Krościenka (4 grudnia) i koniecznie chciała ją zabrać do siebie, do Wesołej; mówiła, że wie, co to jest rak, i chce sama swoje dziecko pielęgnować. Ale my nie bardzo chciałyśmy się na to zgodzić, bo Teresa była już we Wspólnocie i po ślubach. Mama po paru dniach odjechała bardzo niezadowolona. 11 grudnia przysłała taksówką jej brata Andrzeja z kuzynką, żeby Teresę zabrali do domu. Teresa płakała, była w rozterce, bo chciała zostać u nas, ale też żal jej było mamy. Brat użył podstępu, obiecując jej, że na Boże Narodzenie przywiezie ją do Krościenka. Wiedziałyśmy, że tak nie będzie, i też byłyśmy smutne i niezadowolone. Teresa pozostała w domu rodzinnym aż do śmierci, tj. do 23 lipca 1966 roku. Mama z wielką miłością się nią opiekowała. Odwiedziłyśmy ją kilka razy. Bardzo cierpiała, ale znosiła wszystko świadomie, bo życie swoje ofiarowała Panu Bogu i Pan Bóg przyjął jej ofiarę.
Pogrzeb Teresy, w którym wszystkie uczestniczyłyśmy, odbył się w Wesołej; tam też jest jej grób. Ojciec Franciszek wygłosił piękną homilię na jej pogrzebie; m.in. powiedział, że w śmierci Teresa podobna była do Pana Jezusa, bo też miała 33 lata, dużo cierpiała i życie oddała za drugich.
Ufamy, że mamy cichą świętą w Niebie.

Dorota Seweryn